Punkt Nemo. Skok do krainy po-wolności

Punkt Nemo, inaczej biegun niedostępności, to miejsce równie odległe od wszystkich najbliższych stałych lądów. Geograficznie znajduje się gdzieś na Pacyfiku. To dobra metafora: jesteśmy w punkcie Nemo; starego świata już nie ma, nowy kryje się we mgle nieznanego.

Pojęcia punktu Nemo użył Paweł Janicki, artysta sztuki cyfrowej, w tytule najnowszej wystawy prezentowanej we Wrocławskim Centrum Sztuki. Twórca zaprasza na niezwykłą wyprawę po nowej przestrzeni powstałej na skutek przeniknięcia się światów ludzi, techniki i cyfrowych mediów. To rzeczywistość, w której terytorium, czas i informacja zlewają się, tworząc hybrydowe uniwersum. Zauważyła je Olga Tokarczuk w eseju „Człowiek na krańcach świata” otwierającym projekt EX-centrum. To świat jednocześnie nieskończenie mały, gdzie niewiele jest miejsc, do których nie można dotrzeć, wykupując odpowiedni pakiet w biurze podróży. I jednocześnie to świat nieskończenie rozległy w swej cyfrowej cyberprzestrzeni.

Smutek postępu

Podobnych paradoksów można wskazać więcej. Oto na wystawie Janickiego przyglądamy się najnowszym technologiom i ze zdumieniem dostrzegamy, że wyglądają anachronicznie już w chwili prezentacji. Okulary do wirtualnej rzeczywistości (VR) leżące na kupce piachu przypominają puszkę po lemoniadzie walającą się na plaży. Zapowiadają the next big thing, kolejny wielki przełom, który od dekad nie chce nadejść. Czekająca na spełnienie obietnica zestarzała się i pokryła pyłem. W innej pracy „Apocalypsa Canceled” artysta pokazuje, że już nie tylko kolejne zapowiedzi przełomów, ale nawet wizje apokalipsy wywołują znudzenie. Bo apokalipsa, podobnie jak powszechna szczęśliwość, nie chce nadejść, wyczekiwanie na nie przypomina udział w kiepskim, odwoływanym przy każdej powtórce spektaklu.

Technika, która miała służyć kontroli rzeczywistości, stała się jej częścią równie nieprzewidywalną i niepoddającą kontroli jak zjawiska przyrodnicze. Punkt Nemo Janickiego odsłania największy paradoks współczesności – żyjemy w antropocenie, epoce człowieka, w której gatunek ludzki stał się główną siłą kształtującą świat w jego wszystkich wymiarach. I jednocześnie stracił sterowność, nie mogąc zapewnić dalszego rozwoju cywilizacji bez groźby katastrofy.

Wrocławska wystawa jest niezwykłym komentarzem do pandemii Covid-19, zwłaszcza w momencie jesiennego nasilenia fali zakażeń. Pokazuje, że punkt Nemo to nie jedynie artystyczny koncept, ale opis ludzkiej kondycji tu i teraz. Wierzymy rozpaczliwie, że można jeszcze wrócić na stary, znajomy i przez to bezpieczny brzeg. Trudno się dziwić tej wierze, skoro przyszłość nie obiecuje już niczego poza wątłą nadzieją, że poza horyzontem znajduje się jakiś stały, ale nieznany ląd. Doskonałą ilustracją tego stanu jest nasze przeżywanie pandemii.

Zabójcza niepewność

Wakacje 2020 r. miały być czasem zapominania najgorszych dni, wypierania z pamięci traumy pierwszych tygodni zamknięcia w domach, zdalnej pracy i zdalnej nauki, dystansu społecznego i zamrożonego życia kulturalnego. Tłumnie wylegliśmy na plaże, zapełniliśmy restauracje i pociągi, na nowo ruszył przemysł weselno-imprezowy. Mimo formalnie istniejących obostrzeń sanitarnych uwierzyliśmy najwyraźniej premierowi, przekonującemu na progu kanikuły przed przesuniętymi wyborami prezydenckimi, że koronawirusa nie należy się już bać, zagrożenie mamy za sobą. Wszyscy chcieliśmy normalności.

Jesienne wzmożenie zachorowań zaskoczyło jeszcze bardziej niż pierwsze wiosenne uderzenie Covid-19. Choć oczywiście nie powinno było – epidemiolodzy ostrzegali przed nasileniem pandemii w drugiej połowie roku. Patogen wykorzystał bezwzględnie ludzką słabość, rozprzężenie dyscypliny społecznej, zabójczą niekompetencję polityków, by przypomnieć, że pandemia to nie sen, który zdążyliśmy już prześnić, tylko jak najbardziej realna rzeczywistość, z którą w żaden sposób nie potrafimy sobie poradzić. Bo jak zaakceptować przekaz, że powrót do przedpandemicznej normalności jest niemożliwy? Nie dlatego nawet, że nie wiadomo, kiedy w końcu ustanie zagrożenie epidemiczne. Dlatego, że ów powrót oznaczałby przyspieszenie procesów prowadzących do katastrof znacznie poważniejszych niż kryzys wywołany przez Covid-19.

Jedna tylko ilustracja zaczerpnięta z raportu szwajcarskiej firmy reasekuracyjnej Swiss Re, giganta w świecie finansów, który zajmuje się reasekuracją, czyli ubezpieczaniem ubezpieczycieli. Ogłoszone we wrześniu opracowanie: „Biodiversity and Ecosystem Services” (Bioróżnorodność i usługi środowiskowe) analizuje ryzyko gospodarcze i finansowe wynikające z przyspieszającej utraty bioróżnorodności, zwanej coraz częściej szóstym wielkim wymieraniem gatunków. Otóż okazuje się, że ponad połowa światowego PKB uzależniona jest od stanu środowiska. Sama erozja gleb przekłada się na roczne straty sięgające nawet 11 bln dol.

Zagrożone są jednak nie tylko takie sektory gospodarki, jak rolnictwo, ale również finanse – 36 proc. aktywów holenderskich instytucji finansowych, a więc 510 mld euro, zależy od stanu środowiska. Autorzy Swiss Re próbują powiedzieć w chłodny, właściwy analitykom sposób to, co od wiosny bardziej spektakularnie pokazuje Covid-19 – nadszedł świat, w którym kryzysy ekonomiczne i finansowe będą w coraz większym stopniu miały źródło w czynnikach środowiskowych, a nie wewnątrzgospodarczych, społecznych i politycznych. To świat, w którym stara dobra rekomendacja premiera Włodzimierza Cimoszewicza dla ofiar powodzi z 1997 r., że powinny były się ubezpieczyć, będzie wspominana z sentymentem. Od zagrożeń, jakie niesie narastający kryzys ekologiczny i klimatyczny, nie będzie się można ubezpieczyć, ostrzega Swiss Re.

Dlaczego? Bo ryzyko, kategoria nieodłącznie związana z nowoczesnością, daje się wyrazić w kategoriach ilościowych, co z kolei umożliwia racjonalne zarządzanie w oparciu o rachunek kosztów i zysków. Kiedy jednak policzalne ryzyko zamienia się w nieobliczalną niepewność, zaczyna się problem. Nieubezpieczalna niepewność to technokratyczny eufemizm dla świata narastającego chaosu, w którym rzeczywistość wymyka się spod kontroli. Czy kontrolę tę można choć w pewnym stopniu odzyskać? Krótka w sumie historia pandemii nie daje zbyt wielu powodów do optymizmu.

Zamiast się ogarnąć i przyjąć fakty do wiadomości, wolimy atrakcyjniejsze wyjaśnienia. Jak wynika z badań przeprowadzonych przez Uniwersytet Jagielloński, 48 proc. Polaków żywi przekonanie, że koronawirus jest bronią biologiczną opracowaną po to, by zmniejszyć globalną populację przez eksterminację ludzi starszych. Co ciekawsze, tylko 17 proc. zdecydowanie się z takim wyjaśnieniem nie zgadza. Dla 30 proc. oczywistą przyczyną pandemii jest rozwój sieci 5G.

Te statystyki nie wyróżniają jakoś szczególnie Polek i Polaków na tle innych społeczeństw – fala irracjonalizmu wyraża schyłkowe nastroje końca epoki, kiedy zbyt trudno przyjąć prawdziwe powody katastrofy. Ich uznanie oznaczałoby bowiem pogodzenie się z zerwaniem z niekoniecznie świetną, ale swojską przeszłością i normalnością. A zgodzić się z tym niezwykle trudno, łatwiej zaakceptować inne, nawet absurdalne, opowieści, nadające jakiś sens zjawiskom, które są źródłem lęku i utraty wiary w przyszłość. Pandemia ujawniła i wzmocniła nastroje schyłkowe. Zanim jednak ogłosimy nową epokę, cofnijmy się do momentu narodzin tej, która właśnie się kończy.

Lekcja rewolucji francuskiej

Bitwa pod Valmy miała miejsce 20 września 1792 r., choć historycy lubią ją nazywać „militarnym niewydarzeniem”. Po jednej stronie stanęły siły francuskie tworzone z żołnierzy armii królewskiej oraz rekrutów z zaciągu ludowego, który z czasem przekształcił się w instytucję poboru powszechnego, rewolucyjnego levée en masse. Po drugiej – wojska pruskie stojące na czele koalicji interweniującej w obronie monarchii. Po całodziennej kanonadzie artyleryjskiej interwenci odstąpili, rezygnując z bezpośredniego starcia. Poległo kilkaset osób, znikoma liczba jak na ówczesne standardy. Potyczce przyglądał się Goethe, by ją podsumować: „tu i teraz rozpoczęła się nowa epoka w dziejach świata”. Czy rzeczywiście wtedy wypowiedział swe słynne słowa, pozostanie jego tajemnicą. Nawet jeśli powstały później, doskonale wyrażają znaczenie tej dziwnej bitwy.

Zwycięstwo pod Valmy okazało się kluczowym momentem wojny w obronie rewolucji. Po pruskiej rejteradzie morale armii interwencyjnych osłabło, Francuzi z kolei zyskali pewność siebie. Istotę tego procesu wyjaśnia filozof Henri Peña-Ruiz, przypominając zwieńczenie potyczki, kiedy to po pruskim odwrocie dowodzący Francuzami gen. Franciszek Kellermann, trzymając w jednej ręce kapelusz z trójkolorowym znakiem, drugą ręką podniósł szablę i krzyknął: „Vive la nation!” (niech żyje naród!). Żołnierze odpowiedzieli tym samym okrzykiem i śpiewem „Marsylianki”. Dwa dni później monarchia przestała istnieć, nastała republika.

Francuzi, ratując rewolucję, uratowali jednocześnie prawo francuskiego ludu do samostanowienia, zbrojnie określając znaczenie suwerenności w wymiarze narodowym i społecznym. Lud wywalczył sobie prawo do bycia narodem, stając pod bronią i pokazując, że republikańska wolność najpełniej wyraża się w gotowości do walki i śmierci w obronie wspólnoty. Republikańskie rozumienie wolności szybko musiało wejść w pełną napięcia relację z wolnością w rozumieniu liberalnym, uznającym, że to jednostka jest podmiotem, któremu przynależą prawa, jakich wspólnota odebrać nie może. Innymi słowy, wolność nowoczesnych czyni z ludu wspólnotę obywateli. Jednocześnie jednak każdy też zyskuje prawo do nieuczestniczenia w polityce i do dobrego życia w sferze prywatnej, domowego zacisza i realizacji interesów ekonomicznych. Wolność nowoczesnych polega więc – jak pisał Benjamin Constant – na ciągłym kombinowaniu dwóch wolności, tej rozumianej republikańsko i tej liberalnej. Dlaczego? Bo jedynym gwarantem wolności do nieuczestniczenia w polityce i życiu publicznym jest republika broniąca praw swych obywateli, w ostateczności odwołująca się do levée en masse, powszechnej mobilizacji.

Napoleon szybko pokazał, że levée en masse może być nie tylko sposobem na obronę, ale także instrumentem imperialnej ekspansji. Kiedy deszcz pod Waterloo wygasił płomień francuskiej rewolucji i napoleońskiej pożogi, kongres wiedeński przywrócił w 1815 r. Europę królów: powstała po bitwie pod Valmy republika pozostała jedynie wspomnieniem. Mało kto dostrzegł, że w tym samym mniej więcej czasie zaczęło nabierać na sile nowe, nieznane zjawisko – wzrost gospodarczy. To właśnie ok. 1820 r., już po kongresie wiedeńskim, zaczęły ujawniać się pierwsze konsekwencje tej nowej rewolucji, odbywającej się w dużej mierze poza kontrolą królów i polityków. Jednym z efektów był bardzo nierówny, ale prawdziwy wzrost zamożności.

Odkrycie wzrostu gospodarczego

Do początku XIX w. proces, który dziś uważamy za oczywisty, nie istniał. Materialny poziom życia mieszkańców Europy na początku drugiego tysiąclecia nie różnił się wiele od stanu pod koniec XVIII w. Owszem, pojawiały się nowe technologie, by wspomnieć pług czy maszynę drukarską z ruchomą czcionką Gutenberga. W XVII w. okrzepł już także kapitalizm jako nowy sposób organizacji działalności gospodarczej, polegający na pracy najemnej, kredycie, wymianie towarowej i swobodnej cyrkulacji kapitału. Dopiero jednak pojawienie się technologii prometejskiej – maszyny parowej zdolnej do zamiany na użyteczną pracę energii ukrytej w węglu – domknął układankę, umożliwiając rewolucję przemysłową. Na pierwsze kryzysy kapitalizmu w latach 30. i 40. XIX w., wynikające z ograniczonego charakteru lokalnych rynków, odpowiedzią była ekspansja – wielkie inwestycje we flotę morską, koleje i telegraf doprowadziły do „śmierci odległości”. Cały świat stał się przestrzenią ekspansji kapitału wspomaganej politycznymi projektami ekspansji imperialnej nowych europejskich mocarstw przemysłowych, z Wielką Brytanią na czele.

Przyspieszające przyspieszenie

Wraz ze wzrostem gospodarczym i akumulacją kapitału pojawiło się kolejne nowe zjawisko – przyspieszenie procesów zmiany technologicznej, społecznej, politycznej. Wszystko, co stałe, zaczęło się rozpływać w powietrzu, zauważali Karol Marks z Fryderykiem Engelsem w „Manifeście komunistycznym” z 1848 r. Kapitał stał się główną siłą rewolucyjną niszczącą dotychczasowe stosunki społeczne, a czas najważniejszą miarą nowego świata. Potwierdziło się powiedzenie Benjamina Franklina, że czas to pieniądz. Historyk techniki Tom Standage przypomina utyskiwania kapitalistów z połowy XIX stulecia: „raporty o najważniejszych rynkach świata są publikowane każdego dnia, nasi klienci są nieustannie bombardowani telegramami. Zamiast przygotowywać kilka dostaw w ciągu roku, przedsiębiorca musi być w ciągłym ruchu, zwielokrotniając nieustannie swój biznes”.

Tak wyglądał świat 150 lat temu, sto lat przed wynalazkiem internetu. Logika nieustannego przyspieszenia stała się dominującą logiką nowoczesności, wyrywając się spod czyjejkolwiek kontroli, przekonuje niemiecki socjolog Hartmut Rosa. Przyspieszenie stało się celem samym w sobie, wynikającym ze złożenia się w całość wielu czynników tworzących dodatnie, czyli wzmagające się, sprzężenie zwrotne napędzające zmiany technologiczne, społeczne, przyspieszające tempo życia.

Doskonałą ilustracją logiki przyspieszenia stało się zjawisko High Frequency Trading (HFT), czyli inwestowania wysokiej częstotliwości. Polega ono na zautomatyzowanej grze giełdowej, w której przepływy inwestycyjne skracają się do mikrosekund i podejmowane są przez algorytmy wyszukujące najkorzystniejsze w danym momencie oferty. Słynny oscylator, wymyślony przez pionierów polskiego kapitalizmu Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego, wobec HFT to niewinna igraszka.

Powszechna mobilizacja

Jak jednak podtrzymać tę samonapędzającą się machinę nowoczesnego kapitalizmu? Potrzebna jest energia, to jasne. Tej dostarczają kolejne prometejskie przełomy technologiczne, po węglu ropa naftowa i gaz ziemny. Potrzebna jest też ciągła mobilizacja mas ludzkich w roli pracowników i konsumentów, twierdzi socjolog francuski Danilo Martuccelli. W tym celu kapitalizm przejął ów wynalazek rewolucji francuskiej i emancypacji ludu – mechanizm levée en masse, powszechnej mobilizacji.

Dziś, za sprawą najnowszych technologii komunikacyjnych, dzięki działającym online smartfonom jesteśmy częścią totalnego systemu technospołecznego. To impulsy płynące z sieci kierują rytmem naszego życia, sprawiając, że jesteśmy w stanie ciągłej gotowości do pracy, zakupów, aktywnej rekreacji, uczestnictwa w kulturze, nauki bez przerwy i do końca życia. I choć nominalnie pracujemy coraz mniej, mamy też coraz mniej czasu. Hartmut Rosa ostrzega, że przyspieszenie to nowa forma totalitaryzmu.

W konsekwencji z wielkiego, zainicjowaneGo pod Valmy projektu pozostaje jedynie osuwające się w totalitaryzm społeczeństwo powszechnej mobilizacji. A nawet już nie społeczeństwo, tylko system technospołeczny, którego uczestnicy odkrywają, że utracili republikę i wolność republikańską, a wolność liberalna przekształciła się w wolność utowarowioną – opcję, którą można obracać na rynku, tracącą jednak wartość z każdym obrotem.

Wtem nadeszła pandemia i machina zatrzymała się z dnia na dzień. Gdy próbuje ruszyć, rozbija się o nową falę zakażeń, tak jakby wirus mówił: wolniej! Sanacja musi potrwać, nie ma szybkiego wyjścia z kryzysu, wolniej więc! Nie będzie szybko szczepionki, a gdy już będzie, nie przyniesie szybko skutku. Wolniej!

Znak nowej epoki

Doświadczenie pandemii Covid-19 dostarcza wiele ważnych informacji. Dotychczasowe wnioski nie są jednoznaczne. Współczesne społeczeństwa pokazały, że są zdolne złamać reżim powszechnej mobilizacji i z dnia na dzień zamrozić gospodarki oraz liczne aktywności społeczne. Jednocześnie jednak czas zamknięcia stał się okazją do konsolidacji cyfrowych korporacji, które – jak ostrzega Cedric Durand – coraz mniej mają wspólnego z założeniami systemu kapitalistycznego, a coraz bardziej przypominają feudalne struktury, czyniące źródło potęgi z pełnej, wykraczającej poza relacje rynkowe dominacji nad swoimi poddanymi i wasalami, użytkownikami ich platform. Pandemia stała się też okazją do konsolidacji reżimu chińskiego, który zdołał wykorzystać totalitarną logikę przyspieszenia z totalitarnym projektem politycznym. A jednak coś się wydarzyło, co jak bitwa pod Valmy może stać się znakiem nadejścia nowej epoki.

Agnieszka Holland w swym ekscentrycznym eseju przypomniała Emmanuela Macrona, który ogłaszając 16 marca lockdown Francji, rozpoczął swe przemówienie stwierdzeniem „jesteśmy na wojnie”. Chciał zachęcić Francuzów do podobnej republikańskiej mobilizacji, jaka napędzała historycznych bohaterów rewolucyjnych zmagań. Kilka tygodni później, niejako w odpowiedzi Macronowi, prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier stwierdził: „pandemia nie jest wojną, narody nie stają przeciwko narodom, żołnierze przeciwko żołnierzom. To test naszej humanitarności”. Ten swoisty dialog przywódców najważniejszych europejskich państw doskonale wyraża najważniejsze doświadczenie pandemii: nie tylko mieszkańcy Europy zrezygnowali z najważniejszej z wartości nowoczesnych – wolności – i zatrzymali się, zamykając w domach, by chronić życie swoje i bliskich, sąsiadów, słabszych. Bohaterską figurę obywatela-żołnierza gotowego umrzeć za ojczyznę zastąpiła postać pracownika niezbędnego: lekarza, pielęgniarki, sprzedawcy, kierowcy autobusu, wypełniających bez patosu swoje obowiązki. Niezwykły heroizm ustąpił przed zwykłą solidarnością. Iacinda Ardern, wzorowo kierująca Nową Zelandią w trakcie kryzysu, zamiast wzywać do wojny, zachęcała: bądźmy uprzejmi, troszczmy się o sąsiadów, dzwońmy do rodziców.

Jeszcze tego nie widzimy, dokonujemy jednak skoku do epoki po-wolności, odbijamy od punktu Nemo w nieznaną, być może jednak niezłą przyszłość. Epoki, w której traci ważność napięcie między wolnością liberalną i republikańską. Epoki wolnej jednocześnie od ciągłego przyspieszania życia, w której – jak pisze w swoim eseju Olga Tokarczuk – pożerający własne dzieci Chronos, czas współczesnego kapitalizmu, ustępuje przed Kairosem, czasem twórczej po-wolności, wartości organizującej wyobraźnię i sposób działania ludzi epoki antropocenu, by mogli żyć w zgodzie ze sobą i złożonym ekscentrycznym światem.

PO-WOLNOSC – wartość mająca kluczowe znaczenie dla organizacji życia indywidualnego i zbiorowego w antropocenie. W wymiarze społecznym oznacza uznanie wyższości solidarności nad konkurencją; po-wolność gospodarcza oznacza oderwanie działalności ekonomicznej od zasady ekstensywnego wzrostu na rzecz rozwoju w zgodzie z zachowaniem zasobów społecznych i środowiskowych; po-wolność w polityce prowadzi do wykorzystania jako źródła mocy współzależności, a nie dominacji; po-wolność osobista wyraża się w praktykowaniu troski.

EDWlN BENDYK

© POLITYKA nr44 (3285), 28.10–3.11.2020