Uwagi przed końcem świata

Bohaterowie „Naszej małej stabilizacji” Tadeusza Różewicza pozostają obojętni na nadchodzącą katastrofę. I chociaż żyją ze sobą, nie dostrzegają nawet siebie nawzajem. A przecież utwór powstał w 1964 r., w czasie bez komputerów, internetu i smartfonów. Dlaczego od tamtej pory, po latach rozwoju informatyki tak mało zmieniło się w naszym postrzeganiu świata?

Najpierw, jak zwykle, szukałam odpowiedzi w sztuce. Wybrałam „Wesele na Bródnie”, które nie opiera się konwencji klasycznego spektaklu. lego twórcy, reżyserka Agnieszka Olsten i rzeźbiarz Paweł Althamer, wcielają się w główne role Gospodyni i Gospodarza. Samo słowo Wesele, świadomie nawiązujące do Wyspiańskiego, nie zostało wzięte w osobny cudzysłów, a z całego narodowego dramatu wyjęto zaledwie fragment kwestii Racheli: „zaproście tu na Wesele/ wszystkie dziwy,/ kwiaty, krzewy,/ pioruny,/ brzęczenia,/ śpiewy. …”.

Posłużył on jako motto. „Chłopska chata rozśpiewana” u Wyspiańskiego to znak przymierza gości – miejskiej inteligencji, ziemian i Żydów. Wybaczone mają być dawne krzywdy („mego dziadka piłą rżnęli”), zasypane podziały stanowe, majątkowe, a nawet – częściowo – narodowościowe. Pod jednym dachem wszyscy mogą czuć się bezpiecznie, byleby ich myśli pozostawały obojętne na czające się za oknem i prowokujące do zadawania sobie pytań zjawy. Ukryty w nocnej mgle ukraiński wieszcz Wernyhora, wzywający do pojednania wszystkich narodów Rzeczpospolitej, mówi głosem niezrozumiałym dla większości biesiadników, jest tylko fantazmatem. już Wyspiański dostrzegł, że poczucie bezpieczeństwa pod dachem dusznej izby wcale nie jest zdrowe; i nie chodzi tu o lockdown, a o obojętną stagnację – rozkołysani w chocholim tańcu biesiadnicy chorują na paraliż sprawczości, wszyscy śnią o potędze, lecz nikt nie zadmie w złoty róg.

Użyte jako motto słowa Racheli są tu czytane na opak, przywołane przez nią „dziwy, kwiaty, krzewy, pioruny, brzęczenia, śpiewy” mają wrócić nas „do natury”, gdzie nikt nikogo i niczego nie odgrywa, nie ma rozdanych ról, podziału na aktywną scenę i bierną widownię, na aktorów i publiczność. Identyczne kostiumy sprawiają, ze wszyscy stają się sobie równi. Kobiety, mężczyźni, dzieci i zwierzęta, młodzi i starzy, silni i niepełnosprawni powinni wyzwolić się z cywilizacyjnego konwenansu podczas wesela, będącego egalitarnym obcowaniem wszystkich ze wszystkimi.

Ten rodzaj współpracy i współodczuwania autor sztuki Paweł A1thamer stara się wcielić w życie codzienne od 20 lat, od kiedy przekonał setki sąsiadów z bloku na Bródnie, by „wyszli spod dachu dusznej izby” i uczcili nowy rok, „pisząc” świecącymi oknami wielką liczbę 2000. Powodzenie zapewniła solidarna współpraca – jedni musieli w swoim mieszkaniu zapalić światło, a inni je zgasić. Sąsiadom udało się też wspólnie stworzyć przestrzeń społeczną – bródnowski parki ustawić w nim, obok dzieł światowych gwiazd sztuki, ich amatorskie rzeźby. Później zrealizowali najbardziej spektakularny projekt. Członkowie „Bródna 2000”, bez względu na płeć i wiek, jak biesiadnicy z „Wesela” założyli złote kombinezony, imitujące skafandry astronautów, i tak odmienieni polecieli do Brazylii, a potem byli w Brukseli i Oxfordzie. Zwiedzali miasta jak „kosmici”, przybysze z innej planety. W jaskrawy sposób zilustrowali podróż jako stan, który pozwala przyjąć rolę obcego i spojrzeć na rzeczywistość z odmiennej perspektywy.

Z drugiej strony outsidera łatwiej zauważyć, wychwycić go z tłumu. Podróż poszerza nasz widnokrąg, bycie zauważonym może wiązać się z akceptacją otoczenia lub jej brakiem. Ten rodzaj obcowania ze światem zakłada wzajemność, czyli dobrą wolę obu stron, patrzącego i zauważonego.

Czasownik obcowanie, w najgłębszej, zatartej już, warstwie znaczeniowej oznaczał kontakt z obcym, poznawanie obcego. Najpierw z kimś obcujemy, potem się z nim oswajamy, a wreszcie z nim przestajemy. Wszystko wymaga czasu, jest procesem. Jak „Wspólna Sprawa”, która trwa już 20 lat. Pewnego dnia Althamer założył obozowy pasiak i ruszył ze swoimi sąsiadami na spotkanie z brunatną młodzieżą. Nie doszło do bójki, ale też nie nastąpiło zbratanie. Innym razem, na prośbę białoruskiej artystki Mariny Napruszkiny, przywiózł do Lublina grupę ochotników z Ukrainy i Białorusi. Dołączyło do nich kilkoro miejscowych. Wszyscy razem przekształcili zapuszczony miejski skwer w piękny ogród, wstawili tam ławki, zjeżdżalnie i huśtawki dla dzieci. Wieczorami wspólnie śpiewali. Goście wyjechali z (subiektywnym) poczuciem oswojenia. Po dwóch dniach miejscowa ludność zniszczyła wszystko, co zrobili. Nie zawsze się udaje, szczególnie wtedy, gdy brakuje wzajemności.

Te wszystkie „wspólne sprawy” toczą się w mikroskali, nawet najbardziej szczegółowa historia powszechna ich nie odnotuje. Ale być może, jeśli nadal będziemy istnieć, przyszli historycy opiszą i nazwą proces przemian, które aktualnie obejmują cały świat. Dostrzegamy poszczególne symptomy, lecz nie ogarniamy tego, co się właściwie dzieje w skali globalnej, której nie chcę nazywać makroskalą, wystarczy bowiem obejrzeć niedawno sporządzony atlas wszechświata, na którym w ogóle nie widać naszej maleńkiej planety, a nawet naszego Układu Słonecznego, by pojąć prawdziwe znaczenie tego słowa. Trwający obecnie na Ziemi proces (rewolucja) jest czymś, czego nie znamy, a zatem nie mamy jego (jednej) definicji. Co nie znaczy, że jej nie szukamy.

Przed pięcioma laty w berlińskim Instytucie Studiów Zaawansowanych rozmawiałam z profesorką prawa Gertrude Lübbe-Wolff, członkinią niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego. Podobnie jak ja zaniepokojona była populizmem, nacjonalizmem i ksenofobią wzbierającymi na całym świecie w kontekście postaci potężnej fali uchodźców, zalewającej brzegi południowej Europy. Jeszcze nie przegłosowano brexitu, jeszcze nie wybrano Donalda Trumpa na prezydenta USA, jeszcze w Turcji nie zaostrzył się kurs islamizacyjny, ale to wszystko, razem z demontażem demokracji w takich krajach, jak Polska czy Węgry, czaiło się już za progiem. By to zrozumieć, Gertrude szukała podobieństw, sięgając w głąb XX w. Zaproponowałam jej wówczas perspektywę znacznie dalszą, cofnięcie się o półtora tysiąca lat, do czasów wielkiej wędrówki ludów i upadku cesarstwa zachodniorzymskíego, którego obszar w dużym stopniu odpowiadał granicom „starej” Unii Europejskiej objętym traktatem z Schengen.

Patrząc z tego wielowiekowego oddalenia, widzimy tylko historyczną mapę pokazującą zarysy interesujących nas obszarów geograficznych oraz strzałki ilustrujące kierunek przemarszu Wandalów, Franków, Ostrogotów, Longobardów czy Hunów. Słowian na razie nie ma, przyszli nieco później i pozostali na linii Łaby. Dokładnie tam, gdzie dzisiaj kończy się Europa Zachodnia, inaczej łacińska, historycznie związana zarówno z cesarstwem (mimo jego upadku), jak i z papiestwem. W uproszczeniu mówi się więc o tym, że ludy Wschodu, zdeterminowane walką o przetrwanie, ruszyły na Zachód i podbiły Rzym.

Ale gdyby obniżyć trochę nasz lot nad historią i spojrzeć uważniej na składowe tego procesu, wszystko się skomplikuje, ponieważ nie był to jeden marsz ludów zwanych barbarzyńcami, ale rozciągnięty na kilkaset lat proces wnikania rozmaitych przybyszów na podległe Rzymowi, czyli podbite i zawłaszczone przezeń ziemie. Słowo „wnikanie” ma tutaj sens o tyle, że cesarska administracja umiała się z nimi układać, choć każda fala, uruchamiając kolejne kostki domina, napierała na ludy już w cesarstwie umiejscowione, oswojone. Domino przyspieszyło w 440 r., po najeździe Hunów, który obnażył wszystkie słabości państwa rządzonego przez zdemoralizowane elity. 36 lat później cesarstwo zachodniorzymskie przestało istnieć. Jednak dzięki prowadzonej wcześniej polityce, zarówno „barbarzyńcy”, jak i umacniający się pod bokiem Rzymu Germanie nie zniszczyli rzymskiej kultury i cywilizacji, raczej ją sobie przyswoili i wraz z chrześcijaństwem zaadaptowali do własnych potrzeb. Dlatego ustawodawstwo euroatlantyckie oraz system administracyjny wywodzą się z prawa rzymskiego. To dlatego do końca XVII w cała Europa mówiła po łacinie. I dlatego wschodnie granice Europy Zachodniej – a w jej mentalnej perspektywie Europy w ogóle – są tożsame z granicami pierwszego cesarstwa; podejmowane przez władców drugiego i trzeciego imperium wielokrotne próby przesunięcia ich dalej na wschód miały charakter okazjonalny, co widzimy, patrząc dzisiaj na mapę polityczną naszego kontynentu.

Naturalnie nie rozmawiałam z Gertrude o całym świecie. Skoncentrowałyśmy się na zachodniej Europie, gdyż to do jej południowych brzegów przybijali uciekinierzy z niedawnych europejskich, a wcześniej rzymskich kolonii. Niegdysiejszy wielki Rzym władał ziemiami położonymi wokół całego Morza Śródziemnego, zwanego wtedy Morzem Wewnętrznym, a po kilkuset latach jego południowe, wschodnie i zachodnie wybrzeża zajęli Arabowie. Na Półwyspie Iberyjskim rządzili aż do 1492 r., kiedy padła Grenada broniona przez znanego z Mickiewicza ,„zwierza Alpuhary” i kiedy z Lizbony wyruszała „do Indii” flotylla Kolumba. Jego następcy wprowadzali do „nowego świata” naszą starą, śródziemnomorska kulturę. Nie była to jednak kultura mauretańska, lecz kultura łacińska, podtrzymywana po upadku Rzymu przez Kościół katolicki, nawołują do rekonkwisty iberyjskiego wybrzeża. Jego „prawdy były tak silne, że pokolenia polskich uczniów nie wiedziały, jak to się stało, że szekspirowski Maur Otello poślubił wysoko urodzoną wenecjankę, ani nie rozumiały, dlaczego mickiewiczowski Konrad Wallenrod śpiewa mauretańską balladę na temat Grenady. Jeszcze dziś niektórzy Polacy oburzają się na propozycje używania cyfr arabskich. Nie rozmawiałyśmy ani o tym, ani o mentalnych granicach kończącej się na Łabie Europy. Nie zadałam więc sobie pytania, jak to się dzieje, że tam, na Południu, jednak przyjmuje się uchodźców, a u nas, „za Łabą”, raczej się nimi straszy.

Przypominając sobie upadek Rzymu i wielką wędrówkę ludów, pomyślałam o dzisiejszym napływie uchodźców jako o fali, która płynie „w drugą stronę” w rewanżu za stulecia bezkarnej eksploatacji Afryki i Bliskiego Wschodu przez naszą starą, chrześcijańską Europę. A przecież właśnie wtedy, pięć lat temu, Michel Houellebecq wydał swoją „Uległość”, w której ten ruch został opisany, a właściwie opowiedziany przez jej bohatera – narratora, miękko ulegającego „przyjaznej” islamizacji. Olga Tokarczuk ma rację, literackie przybliżenie problemu wciąga nas bardziej niż lekcje historii. Wtedy jednak większym zagrożeniem dla ludzkości wydawała się katastrofa ekologiczna – choćby ze względu na jej globalny, ponadnarodowy charakter. Dlatego profesor biologii Tim Caro, inny kolega z tego samego berlińskiego instytutu i syn słynnego brytyjskiego rzeźbiarza, poprosił mnie o kontakt do ludzi pracujących w Białowieży. Chciał poznać puszczę, zanim ją wytnie polski minister. Tak się wyraził.

Napędzani wiarą w niekończący się postęp nauki postanowiliśmy przeczekać tę „chwilową niedogodność”. Mamy wąską perspektywę widzenia świata, nie dostrzegamy „efektu motyla”, a więc – mimo licznych dowodów – nie rozumiemy powszechnie zależności między spalaniem węgla, hodowlą bydła i topnieniem lodowca. Nie umiemy zachować elementarnej solidarności społecznej nawet w obrębie niewielkiej grupy, więc nasza wyobraźnia tym bardziej nie sięga granic kontynentów; Europa nie widzi dla siebie zagrożenia płynącego z topnienia wiecznej zmarzliny na dalekiej Syberii, to przecież tam, a nie tu uwalnia się metan wspomagający samozapłon tysięcy hektarów tajgi.

Pod tym względem różnimy się od organizmów, których zachowaniem kieruje zbiorowy „rozum”. Zainteresował mnie przykład drożdży spożywczych, które potrafią zadbać o „rozwój zrównoważony”: nawet w optymalnych warunkach po osiągnięciu określonej fazy wzrostu, połowa kolonii zamiera i przestaje się dalej rozmnażać. Nie wiadomo, jakie są dukty „myślenia” drożdży, lecz wiadomo, że ogólnie chodzi tu o strategię przetrwania gatunku i że te pojedyncze komórki potrafią się porozumiewać na poziomie molekularnym. Hannah Schmidt-Glenewinkel, jeszcze inna koleżanka z Wissenschaft Kolleg, szuka matematycznego algorytmu tego zjawiska. Jest wyjątkiem wśród programistów, większość pracuje nad algorytmami nastawionymi są na szkodzenie konkurencji ekonomicznej i politycznej; to oni, a właściwie ich zleceniodawcy, wygrywają dziś wybory i kształtują popyt na wybrane towary. Odkąd homo sapiens wyrugował neandertalczyka, jesteśmy nastawieni na opanowanie przyrody i siłowe zniszczenie innego plemienia, a nie na przetrwanie całego naszego gatunku. Dlatego nie wyciągamy wniosków nawet z pandemii, choć algorytm jej rozwoju także jest nam znany. I nie wierzymy, że nowy wirus może zabić taki sam procent populacji świata, jaki kiedyś zabierała dżuma, panosząc się na całym świecie od starożytności do końca XIX w., a potem, już w XX w., słynna hiszpanka. Dżumę (a także cholerę, tyfus, syfilis, gruźlicę i wiele innych chorób bakteryjnych) opanowano dzięki wynalezieniu szczepionek i antybiotyków. Na wirusa na razie nie ma lekarstwa. Wirus pojawia się i znika, a właściwie uaktywnia się i popada w stan uśpienia. Jak drożdże.

W przeszłości każda większa epidemia stawała się instrumentem walki o władzę, pieniądze lub rząd dusz. W XV w. obwiniano za nią Żydów i czarownice, i palono ich na stosie. Covid-19 już staje się narzędziem politycznych manipulacji, choć na razie ich obraz jest rozmyty. Kiedy się pojawił; lękom towarzyszyła nadzieja – ludzie wycofali się do swoich domów, a przyroda zaczęła odżywać. Jednak na krótko – nadal się ją niszczy i truje, choć trwające teraz kolejne wielkie wymieranie zabrało już większość gatunków do niedawna żyjących na Ziemi. Garstka światłych osób i organizacji bije na trwogę, reszta nadal myśli o doraźnych korzyściach. W Warszawie w miejsce wyciętych stuletnich drzew sadzi się nowe, jakbyśmy mieli czas na czekanie, aż wyrosną na ziemi odwodnionej przez okoliczne wielkie inwestycje i dosięgną korzeniami tam, skąd czerpały siłę te stare.

Co mogą twórcy? Ktoś powiedział, że artysta jest jedynym świadkiem historii, któremu można zaufać. Lecz tylko wówczas, gdy jego dzieło czytamy przez pryzmat okoliczności, w jakich powstało. Wspomniana już ”Mauretańska ballada” Konrada Wallenroda, opowiadająca o wykorzystaniu zarazy przez podbitego Almanzora, nie była przez Mickiewicza adresowana do fikcyjnych bohaterów uczty na zamku krzyżackim, gdyż akcja dramatu toczy się w tym samym czasie co obrona Grenady. Poeta mówi do swoich współczesnych, oddających zaborcy swoją wolność tak samo miękko jak bohater „Uległości”:
„Tak to przed laty mścili się Maurowie
Wy chcecie wiedzieć o zemście Litwina (...)
Książę Witołdzie, dziś litewskie pany
Przychodzą własne oddawać nam kraje
I zemsty szukać na swój lud znękany”.

Podobnie „Dżuma” Alberta Camusa nie opowiada historii epidemii w Oranie, jest literacką parabolą wojny, tej zarazy umysłów, którymi rządzą doraźne cele, a umyka z pola widzenia dobro ogólne. Wstrząsający jest w niej portret początkującego literata, który podczas trwania zarazy cyzeluje jedno długie zdanie na temat prześlicznej amazonki, jadącej brzegiem Lasku i Bulońskiego. W ten sposób Camus charakteryzuje europejską literaturę po niedawno zakończonej wojnie. A może nie tylko literaturę. Wizja amazonki o poranku jest propozycją ucieczki w idealne światy, do jakiegoś raju, w którym nie istnieją konflikty i zbrodnie, nie ma brudu, krwi, potu i łez. I nie ma śmierci. Ale też tego właśnie ludzie oczekują od sztuki. To prawda, że w historii pozostają tylko te dzieła, które wyrastają ponad ludzkie potrzeby, lecz musi upłynąć dużo czasu, zanim obraz odbity w lustrze, które artyści podstawiają światu, zostanie zaakceptowany przez szersze gremia, że wspomnę odbiór „Ksiąg Jakubowych” wśród polskich „patriotów”. A przecież w tej książce odbija się Polska sprzed 250 lat.

Zatem co może artysta? W 2012 r. odbyło się w Berlinie nietypowe biennale. Jego kurator Artur Żmijewski zaproponował na nim rozszerzenie definicji sztuki o ruchy miejskie. Ta forma miała być najbardziej adekwatną odpowiedzią na wzbierające w różnych miejscach świata konflikty narodowościowe, społeczne, polityczne i ekonomiczne. Wspomniana wyżej Marina Napruszkina, która uczestniczyła w tym biennale i która porządkowała skwer w Lublinie, zajmuje się na co dzień losem uchodźców oraz sprawami mieszkańców berlińskiej dzielnicy Moabit, w której mieszka. We wrześniu tego roku artystka wzięła udział w wystawie zatytułowanej "No time for art" („Nie ma czasu na sztukę”), która już samym tytułem podkreśla, że postawę społeczną należy włączyć do repertuaru środków artystycznej perswazji. Napruszkina pokazała na niej swój „Sierpień”, świeży dokument z wydarzeń w Mińsku, w których aktywnie uczestniczyła. Czynnikiem prowadzącym do katastrofy na Ziemi nie są ani pojedyncze konflikty, wybuchające nagle lub trwające latami i podsycane zapewne przez odpowiednie algorytmy, ani zagłada poszczególnych gatunków zwierząt, ani topnienie jednego lodowca, ani wycinka jednej puszczy, ani, wreszcie, jedna pandemia. Lecz w określonych warunkach każdy z tych powszechnie znanych, a więc oswojonych czynników może niespodziewanie przekroczyć barierę swojego własnego potencjału. Wystarczy ich nadmierne nagromadzenie w tym samym czasie. Ta chwila właśnie nadchodzi, powoli, jak niegdysiejsi „barbarzyńcy”. Jak armia szwedzka, która podczas „potopu” z 1655 r. poruszała się z szybkością pięciu kilometrów dziennie, a jednak zalała i doszczętnie zniszczyła całą Polskę, ponieważ w pierwszym okresie tego marszu nie napotykała oporu.

A co z tego widzą artyści? Każdy reaguje na inny proces i działa na swoją skalę. Idealista Paweł Althamer urządza egalitarne „Wesele na Bródnie” i pozyskuje sympatię niedawnych oponentów. Waleczna Napruszkina maszeruje ulicami Mińska. Afroamerykańska artystka i poetka Precious Okoyomon czyta swoje poezje roślinom zasadzonym we frankfurckim muzeum. Wszyscy oni troszczą się o losy świata; wiedzą, że w pojedynkę go nie zbawią, mają jednak nadzieję, że znajdą zwolenników.

To prawda. Artysta tworzy fikcje. Każde dzieło jest opatrzone cudzysłowem, nawet przedstawienie teatralne. Podczas przedstawień „Klątwy” ze sceny Teatru Powszechnego w Warszawie padało dobitne zdanie: „Wszystko, co się dzieje w teatrze, jest fikcją”. Nie przeszkodziło to jednak w napaściach na aktorów i widzów urządzanych przez katolickie bojówki. Tak się bowiem składa, że głos artysty, choć ubrany w cudzysłów, jest lepiej słyszalny. Co nie znaczy, że skuteczniejszy. Szczególnie w obliczu czekającej nas katastrofy. Tej, którą ludzkość zgotowała sama sobie, lub tej, którą przepowiada tegoroczny laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki sir Roger Penrose. Twierdzi on, że wszechświat nigdy się nie narodził i nigdy nie umiera, lecz przechodzi wieczne cykle, zwane eona mi, każdy z nich zaczyna się Wielkim Wybuchem, a kończy wchłonięciem przez czarne dziury.

W POLITYCE (nr 40), w której Olga Tokarczuk namawia nas na oglądanie krańców świata, jest również pokazane – rentgenowskie zdjęcie wszechświata. To, co na nim widzimy, jest stanem sprzed miliardów lat, bo tyle czasu biegnie światło od najdalszych krańców tej gwiezdnej struktury. Zatem dzisiejszy obraz kosmosu jest zupełnie inny i czarna dziura może wchłonąć Ziemię w każdej chwili. Kto wie, czy to nie lepsze niż powolne czekanie na „Naszą małą stabilizację” i śmierć naszego gatunku. Tyle że kosmiczna katastrofa będzie trwać zaledwie mgnienie, nie zdążymy się napatrzyć na ten kosmiczny fajerwerk.

Lecz świadomość, że akurat na nas wszystko się skończy, jest egoistycznie przyjemna.

ANDA ROTTENBERG
historyczka i kuratorka sztuki, była dyrektor warszawskiej Zachęty

© POLITYKA nr 45 (3286), 4.11–8.11.2020