Zapiski znad krawędzi

Mamy nadzieję, że ten narzucony nam (a może ofiarowany?) stan zatrzymania, zamknięcia, zawieszenia, swoistego bezczasu, skłoni nas do jakiegoś pogłebienionego namysłu nad sobą, światemi przyszłością.

1 Pierwsza refleksja: w tej sytuacji (poza uświadomieniem sobie, że żyliśmy żarłocznie, zbytecznie konsumując, przemieszczając się, śmiecąc) widzimy ostro, że tak naprawdę o naszej przyszłości niczego nie wiemy i wszelkie planowanie: kupowane z wyprzedzeniem tanie bilety lotnicze, rezerwowane hotele, występy i kontrakty, igrzyska, napięte kalendarze i pewność, że rzeczy wydarzą się tak, jak chcemy i projektujemy, jest iluzją i pychą. Niby to nic nowego, nasza egzystencja jest w swej istocie krucha, jedyną nieuniknioną perspektywą jest jej kres - śmierć, której terminu na ogół nie znamy. Ale udawało nam się od tego abstrahować, nieuchronny kres stawał się naszym jednostkowym, wyjątkowym doświadczeniem, które nauczyliśmy się oswajać i oszukiwać, meblując teraźniejszość i przyszłość milionem pozornie ważnych spraw, które pozwalały nam odsunąć egzystencjalną pustkę. Tak czy owak, perspektywę śmierci odbieraliśmy jako indywidualną katastrofę, potencjalny koniec naszego świata, czyli jedynego, jaki tak naprawdę znamy.

Ale teraz doświadczenie braku perspektyw, braku przyszłości, stało się z powodu pandemii globalne. I prawdopodobnie większość kolejnych (zapewne gorszych niż aktualna epidemia) wyzwań i zagrożeń będzie równie globalna, zaś nadzieja bogatych, że pieniądze pozwolą im ich uniknąć, okaże się złudna. Choć, oczywiście, pierwszymi ofiarami będą zawsze ci najbiedniejsi i najbardziej wykluczeni. Ale po raz pierwszy od dawna przeżywamy to doświadczenie jako dzwonek alarmowy dla wszystkich. I zastygamy w przerażeniu, widząc, jak bardzo nie umiemy się z zagrożeniem zmierzyć: jako państwa, społeczeństwa, jako wspólnoty i jako ludzie.

Znaleźliśmy się - my, ludzkość - w ciekawym punkcie: dwie tendencje, których rozwój obserwowaliśmy na przestrzeni wieków - jedna jasna, druga ciemna - przecinają się w naszej teraźniejszości i to, czy dojdzie między nimi do brutalnego zderzenia, czy rozładują się wzajemnie, by stworzyć nową jakość, zadecyduje o przyszłości naszego świata, naszej planety, życia, jakie znamy i do jakiego, dziś przynajmniej jeszcze, aspirujemy.

Kultura popularna zresztą już od dawna wyczuwała niepokój, zagrożenia, oswajała apokalipsę w katastroficznych filmach i dystopijnych powieściach. Sfera wyobraźni nie po raz pierwszy okazała się bardziej dojmująca niż utylitarne analizy rzeczywistości, intensywniejsza niż pragmatyczne narzędzia i znacznie bardziej przenikliwa niż polityczne taktyki i strategie.

Niezależnie od tego, czy włada nami demokratyczny liberał czy autorytarny despota, jeden i drugi walczy i utrzymuje się przy władzy dzięki grze populistycznych oszustw, obietnic i uproszczeń. Uproszczenie stało się główną metodą komunikacji; sprzyja temu zresztą zmiana samego sposobu komunikowania, permanentna niemożność skupienia i generowane przez nowe media wymuszanie nadmiernej podzielności uwagi.

2 Lud wyczuwa fasadowość politycznych instytucji i darzy je, oraz ich graczy, coraz mniejszym zaufaniem. Odpowiedzią na pustkę, którą wytwarza ta nieautentyczność, jest u jednych obojętność, sceptycyzm i zwątpienie, a u drugich - tych, którzy tak są wystraszeni tempem przemian i wzrostem zagrożeń współczesności- poszukiwanie fanatycznej wiary. Pragną oni oddać się w opiekę ojca, wodza, guru, nie bacząc na jego tandetność (Trump! Bolsonaro! Orbán! Kaczyński! Putin!), ofiarowują mu siebie, swoje zaufanie, wiarę, oddanie, a mając wybór między słowami, czy raczej kłamstwami, takiego wodza a prawdą faktów, wybierają wodza.

Trudno im się dziwić - personalną alternatywą jest tylko troszkę więcej altruizmu, troszkę mniej pychy, ale równocześnie mniej siły woli i determinacji w przekonywaniu. Ludzie rezygnują więc z niewdzięcznej oferty bycia obywatelami i z całego bagażu odpowiedzialności, wybierając dającą pozór przynależenia do „większej (acz niezbyt dużej) całości” rolę wyznawców. Te efemeryczne religie autorytarnych polityków dzielą świat na naszych i obcych, żywią się konstruktem wroga i budują zero-jedynkowy matrix, silny trwaniem pomiędzy jednym a drugim wielkim kryzysem: ten pierwszy ich rodzi, ten drugi (chyba że uda im się zbudować tyranię) zabija. Co nie znaczy, że przy kolejnym kryzysie nie wracają, oni lub im podobni, z niezmienionym repertuarem metod, rekwizytów i haseł.

Ta bezwzględna walka o wpływy, bogactwo i władzę, o redukcję ludzkiej empatii (chyba że chodzi o „naszych”), stygmatyzowanie i wykluczanie, zderza się z inną walką, której celem jest włączenie do domeny praw „gorszych” grup ludzkich, a z czasem również innych rodzajów, gatunków, innych istnień.

Prawa człowieka, których przyspieszony rozwój mogliśmy obserwować w drugiej połowie XX w., potrzebują jako budulca solidarności, braterstwa i empatii, a w końcu wielkoduszności, zakładającej, że godzimy się na uszczuplenie naszego tortu praw, by obdarzyć nimi także innych, dotychczas prawnie nagich i bezdomnych.

Kryzys postaw empatii i wielkoduszności odczuwamy teraz powszechnie; idee, które je niosły: oświecony socjalizm, liberalizm lub reformujące się po licznych kryzysach kościoły chrześcijańskie, utraciły substancję, zapomniały o własnych korzeniach, celach i wartościach, które je kiedyś definiowały.

3 Brutalnym świadectwem globalnej atrofii tych uczuć i aspiracji była reakcja na niedawny kryzys uchodźczy, który zachwiał kruchą, jak się okazało, podstawą demokratycznej i humanistycznej idei wspólnotowości. Ale zanim znieczuliliśmy się na los uchodźców i migrantów, zepchnęliśmy do nieświadomości straszliwie okrutny los, który gotujemy na coraz większą skalę zwierzętom hodowanym przemysłowo. Pozostajemy na poziomie świadomości ludów pierwotnych, które nie widziały związku między aktem poczęcia a porodem, jakbyśmy nie kojarzyli związku pomiędzy cierpiącym zwierzęciem a kotletem na talerzu. Wiemy coraz więcej na ten temat, nie szczędzi się nam obrazów i informacji, a mimo to z zatrważającą łatwością nie dostrzegamy najprostszych zależności.

Równie łatwo zaakceptowaliśmy najliczniejsze ofiary obecnej pandemii: najsłabszych, biednych, chorych i, przede wszystkim, starych. Pozornie luksusowe „domy spokojnej starości” zmieniły się w getta, część opiekunów uciekała w popłochu, zostawiając pensjonariuszy na pewną, często głodową śmierć w ekskrementach. Władze, zajęte polityką epidemiczną, uczyniły na niespotykaną dotąd skalę tych niedołężnych niewidzialnymi i pozwoliły im masowo umierać w strachu i samotności; ich śmierć nie była długo nawet uwzględniana w statystykach, stała się anonimowa, wyzbyta patosu cierpienia, ostateczności i żałoby.

Ze społeczeństwa, które nachyla się nad każdym życiem - od wcześniaka do stuletniego starca, zmieniliśmy się w kilka chwil w darwinowskich Spartan. Ten schemat zdarzeń powtarzał się wszędzie. Zbyt często, by można było obarczyć odpowiedzialnością poszczególne nieudolne polityki władz. Bo to społeczeństwo, zajęte sobą, nie upominało się o swych rodziców i dziadków. Wygląda, że znaleźliśmy się w świecie, w którym przyzwalamy na pozbywanie się uciążliwego balastu, a to, co wczoraj jeszcze było cenne i ukochane, traci z dnia na dzień jakąkolwiek wartość. Jeśli ten trend się nie odwróci, zmienimy się w egoistyczne hordy wyrywające sobie gwałtem rzadkie, cenne dobra.

Kryzysy i wyzwania ostatniego ćwierćwiecza: narastająca katastrofa klimatyczna, rewolucja cyfrowa i obyczajowa, kolejna fala globalizacji i jej nowe pułapki, monstrualne nierówności (obecne również w zamożnych krajach starych demokracji), pułapki sztucznej inteligencji i inwigilacji, wreszcie to, co przeżywamy teraz: obecna i inne, potencjalnie możliwe, pandemie pogłębiają tylko tę egoistyczną wsobność i dają pokarm ciemnemu romantyzmowi irracjonalnych teorii spiskowych, manipulacji, namiętnych wybuchów emocji - strachu i nienawiści, a w efekcie zapotrzebowaniu na charyzmatycznych szarlatanów u władzy.

Widzimy, jak nasze opcje się kurczą i wydaje się, że nieuchronnie zbliżamy się do katastrofy, podlewając zbiorowo zło, które pleni się z płodnością barszczu Sosnowskiego, tego dzikiego ziela, które miało być tanią paszą, a okazało się trucizną nie do wykarczowania, zarastającą całą Europę.

Coraz częściej godzimy się potulnie, z fatalizmem, na nieuniknioność tego zła.

Ale przecież nie musi tak być. Idea Wiecznego Powrotu nie musi się spełnić, a dialektyczny fatalizm nie jest nieuchronnym wyrokiem. Kolejne głębokie kryzysy mogą nas również otworzyć na możliwość zmiany, na nowe metody współistnienia ludzi, natury, planety.

Nie można nie zauważyć (choć ścieżki postępu są kręte), tych zmian otwierających nowe horyzonty. jeszcze kilka wieków wstecz panem stworzenia i wyłącznym dysponentem wszystkich praw był bogaty, biały, heteroseksualny mężczyzna, członek jednego z silnych, monoteistycznych kościołów, głównie chrześcijaństwa. To on posiadał cały tort praw i wszystkie narzędzia władzy. Stopniowo musiał zacząć się dzielić; dynamika dziejów upomniała się o prawa również dla kolejnych grup: niewolników, dzieci, dla kobiet, ludzi innych ras i innych religii, niewierzących, nieheteroseksualnych, a wreszcie wszelkich żywych istot - zwierząt, ptaków, a nawet roślin.

4 Ta ostatnia zmiana nabiera od jakiegoś czasu rozpędu, temat wszedł do mainstreamu, uwrażliwiają się na niego co raz nowe rzesze ludzi, zyskuje coraz więcej świadomych zwolenników wśród młodego pokolenia. Nabieramy coraz mocniejszego przekonania, że bez radykalnej zmiany stosunku do zwierząt i roślin nie uratujemy naszego miejsca do życia. Ale motywacja, jest nie tylko nasz instynkt samozachowawczy; powoli obejmujemy też inne gatunki empatyczną wyobraźnią. To się już dzieje, natura ma swoich coraz głośniej szych rzeczników.

Tylko że to nie odbywa się bez oporu. Przyspieszenie podmiotyzacji (również w sensie prawnym) coraz szerszych grup istot żywych wywołuje brutalną kontrrewolucję, której przejawów właśnie doświadczamy.

Nasza struktura społeczna opiera się wciąż na hierarchicznych, paternalistycznych stosunkach władzy. Poszerzanie praw kobiet, żmudny i wciąż kruchy proces ich dostępu do podmiotowych ról społecznych, oznacza także gwałtowny wzrost aspiracji.

Kobiety młodszego pokolenia nie zadowalają się już rolą podnóżka, gejszy, szyi, która kręci głową, i kogoś, kto spod świateł rampy ustępuje zwykle w cień kulis, zostawiając środek sceny mężczyźnie, którego, nawet gdyby grał poślednią rolę, należy „dowartościować” (słowo klucz kobiet mego pokolenia, które zabiegając o partnerskie stosunki, wiedziały, że to partnerstwo ma swoje granice, że w związkach nie istnieje Symetria, a ilekroć szala sukcesów będzie przechylać się na korzyść kobiety, przyjdzie jej w efekcie za to zapłacić - poniżeniem lub samotnością). Młode pokolenie kobiet jest już inne, świadome swej wartości, odważne, gotowe przejąć odpowiedzialność za rzeczywistość.

Podobna skala aspiracji do grania głównych ról nie miała dotąd miejsca. A im bardziej kobiety dzielą te aspiracje z innymi mniejszościami, tym większą mają siłę rażenia i tym większym stają się zagrożeniem dla aksjologii konserwatywnej.

Obrona tego stanu posiadania może być bezwzględna, znamy to z historii.

Ilekroć poczucie własnej wartości daje kobietom siłę sprawczą i zmienia układ ról i dynamikę władzy, następuje reakcja. Polowanie na czarownice. Palenie czarownic. Trzy „K”. Zamach na wolność autonomicznej jednostki, której najbardziej wymownym symbolem są prawa reprodukcyjne, prawa do własnego ciała. Oczywiście kobiety, które odkryły bezmiar możliwości kreatywnej samorealizacji, mają zmniejszoną ochotę do prokreacji. Tak, biała populacja bogatego świata kurczy się i można zrozumieć atawistyczny strach białego mężczyzny przed utratą dominacji. Nowa krucjata różnych kościołów i parareligijnych sekt w rodzaju Ordo Iuris czy Opus Dei, różnych populistów w rodzaju Trumpa czy Bolsonaro, jest w świetle tego strachu zrozumiała, ich nienawistny konserwatyzm jest obroną świata, w którym mieli pełną władzę.

Ten przemocowy świat się wyczerpuje, choć spazmatyczne działania obronne mogą jeszcze prowadzić do różnych paroksyzmów. Pozornie konserwatywni populiści nie celują w kobiety, połowę ludzkości. Znajdują kozłów ofiarnych w postaci LGBT, feministek, ekologów, cyklistów czy wegetarian, ale tak naprawdę chodzi o cofnięcie upodmiotowienia tej obcej im siły. Dlatego wyrzynaj ą puszcze, pogardzają lekarzami, pielęgniarkami i nauczycielami, i innymi „miękkimi”, „sfeminizowanymi” zajęciami; w swej polityce iw życiu traktują kobiety całkowicie instrumentalnie - jeśli dopuszczają którąś czasem do władzy (choć już nie do jej wewnętrznego jądra), to po to, by zepchnąć ją pierwszą z sań, gdy goni ich stado głodnych wilków.

5 Emmanuel Macron na początku pandemii koronawirusa powtarzał, że to jest wojna. Nous sommes en guerre. Z upływem czasu on i inni przywódcy, mobilizując społeczeństwo, coraz częściej używali militarnej terminologii.

Jeśli militarne metafory są uprawnione, to władze francuskie, podobnie jak brytyjskie, włoskie, amerykańskie, hiszpańskie czy polskie przystąpiły do tej wojny całkowicie nieprzygotowane, jakby w ogóle nie widziały zbliżającego się wroga albo jakby spodziewały się całkiem innego. Jeśli to jest wojna, to armia broniąca ludności jest uzbrojona jeszcze gorzej niż polska armia w kampanii wrześniowej : nie mają mundurów, hełmów, karabinów, naboi... No, niczego nie mają. Bo maski, gogle, skafandry ochronne, płyn dezynfekujący, rękawiczki, wreszcie testy i respiratory nie są specjalnie wyrafinowaną, kosztowną bronią. Nie jest ona oczywiście tak sexy jak samoloty, atomowe bomby, wyrzutnie, rakiety, lotniskowce, drony, śmigłowce czy czołgi. Ale za to jest tania i mogłaby uratować setki tysięcy osób. Za cenę kilku drogich zabawek, które i tak zardzewieją w magazynach.

Żeby jednak uczynić ze zdrowia - dobrostanu ludzi i natury, zwierząt i planety - priorytet, trzeba by zupełnie zmienić logikę rządzenia i hierarchię wartości w realnej polityce. Zmienić zasadniczo jej paradygmat. Skupiać się na tym, co jest dla nas naprawdę ważne. Sprawić, by polityk stał się opiekunem, a nie wojownikiem czy dyktatorem. Nie kłamał dla własnej wygody czy zysku, ale tłumaczył złożoność rzeczywistości, włączając współobywateli w procesy decyzyjne, dostarczając im jak największej liczby wiarygodnych informacji. A w decydującym momencie miał odwagę przyjąć na siebie najtrudniejszą nawet odpowiedzialność.

Większość istniejących obecnie katastrof nie nabrałaby takich rozmiarów, gdyby na czas im zapobiegano albo choć się na nie przygotowywano. Ale politycy nie dają sobie i nam takiej szansy. Ich prawdziwa troska o obywateli uruchamia się tylko wtedy, kiedy obrót sytuacji zagraża im samym i ich osobistym (bo nawet już nie ideowym) planom politycznym. Ich metodą jest stwarzanie konfliktów, a nie zapobieganie im, ich pierwszym refleksem jest ocenianie, a nie próby zrozumienia.

6 Zastanawia mnie, dlaczego ludzie wybierający politykę jako swoje powołanie, są tak kiepsko wyposażeni w talenty współczucia i wyobraźni, zdolność przewidywania i odwagę podejmowania trudnych decyzji dla dobra wspólnego?

Dlaczego stają się niewolnikami sondaży, dlaczego - poza dyktatorami, którzy skupili w swych rękach wszystkie instrumenty polityczne i rozmontowali wszystkie mechanizmy kontrolne - są niezdolni do wydostania się z tej pułapki strachu przed kolejnymi wyborami, jak gdyby nie byli pewni swej wartości i potrzebowali nieustannego potwierdzenia, lusterka, które powtarza im, jak bardzo są wspaniali?

Dlaczego nie starają się budować naszego zaufania, ale grają naszym strachem? Dlaczego cała niemal klasa polityczna jest tak rozpaczliwie słaba, wsobna, tchórzliwa, narcystyczna i niezdolna do zmierzenia się z rzeczywistością? Dlaczego dobór tych, którzy stają na czele rządów, jest tak często negatywny, a w najlepszym wypadku jest wyborem mniejszego zła? Doszło do tego, że oni sami w gruncie rzeczy zdają sobie sprawę z egzystencjalnej pustki, w jakiej funkcjonują, i muszą tę świadomość oszukiwać cynizmem i brutalnością. Ludzie odwracają się od polityki i zawód polityka cieszy się mniejszym szacunkiem niż zawód strażaka. Ale nie możemy się bez nich obyć; przeciwnie, powinniśmy dążyć, by byli jak najlepsi, na miarę coraz trudniejszych wyzwań.

Naukowcy czy artyści mogą dzięki wiedzy i intuicji przewidzieć najgorsze zagrożenia, wymyślić nawet sposoby ich rozbrajania czy minimalizowania. Recepty i wizje, wielkie plany. Ale to wola i skuteczność polityków może sprawić, by świat zjednoczył się i skupił na rozwiązywaniu globalnych wyzwań przyszłości.

Jakiś czas temu wrzuciłam w przestrzeń publiczną prowokacyjny pomysł: zawieśmy na trzy kadencje - 12 lat - czynne prawa wyborcze dla mężczyzn. Będą mogli być wybierani, ale to nie oni będą wybierać. Wybór będzie więc dokonywany według innych, świeżych kryteriów. Kobiety były pozbawione takich praw przez tysiąclecia, warto by wprowadzić na chwilę płodozmian, czyli płodolagię. Oto moja definicja: PŁODOLAGIA (czasem, niepoprawnie: płodozmian) - zakorzeniony w demokracjach progresywnych system wyborczy, polegający na pozbawieniu mężczyzn czynnego prawa wyborczego. Płodolagię wprowadza się na określony czas - od trzech do pięciu kadencji. Zmiana ordynacji dokonuje się poprzez ogólnokrajowe referendum, w którym mogą wziąć udział tylko kobiety. Władza jest związana wynikiem tego referendum bez względu na towarzyszącą mu frekwencję. Płodolagia obowiązuje w wyborach każdego szczebla, a także w wyborach prezydenckich. Wciąż trwa debata o prawie do głosowania osób niebinarnych.

Pomysł przyjęto z rozbawionym aplauzem przez większość feministek, z oburzeniem przez wielu - również młodych - mężczyzn, z agresją przez prawicę. Zdziwiło mnie, jak poważnie niektórzy się oburzali - przecież było to tylko ćwiczenie z wyobraźni, swoisty eksperyment myślowy, wart kiedyś, być może, empirycznego przetestowania na jakiejś małej grupie.

W gruncie rzeczy chodziło mi o możliwość przestawienia wajchy, zmianę priorytetów, o to, by kierować się w swych wyborach i działaniu uniwersalną, obejmującą wszystkie lądy i gatunki troską, o to, by nachylić się nad każdym i uwzględnić istotność jego wyjątkowego istnienia, o prawo do godnego bytu wszelkich wspólnot i gatunków.

7 Wydaje się, że pełnienie tradycyjnych męskich ról stało się nie tylko trudne, ale wręcz toksyczne; testosteronowy paternalizm rodzi kompleksy i frustrację, które prowadzą do pogardy i gwałtu. Kolejnym efektem jest kliniczny narcyzm, który domaga się ciągłego potwierdzania własnej siły i wyższości, nie wytrzymując konfrontacji z rzeczywistością: może ją zgwałcić, ale nie umie jej naprawić, nie umie też skutecznie nią zarządzać.

Być może - pomyślałam - gdyby to wyłącznie kobiety ze swym wielowiekowym doświadczeniem wykluczenia i opresji- wybierały rządzących, klucz tego wyboru byłby inny; pozwoliłby na zmianę świata, pchnięcie go na właściwe tory, potem wszyscy moglibyśmy wskoczyć w biegu do tego pociągu i okazałoby się, że istnieje jakaś przyszłość - nie tylko w utopii...

Niecały rok temu tę moją intuicję potwierdził częściowo ciekawy sondaż, badający, na kogo chcą głosować i czego się boją młodzi ludzie (18-29) w Polsce. Nigdzie indziej nie spotkałam się z tak zróżnicowaną płciowo oceną rzeczywistości.

Młodzi mężczyźni w ponad 70 proc. wybierali partie prawicowe, skrajnie prawicowe i narodowe, a młode kobiety w tym samym procencie partie centrowe i lewicowe. Ale jeszcze ciekawsze była inna różnica. To, czego się te dwie grupy najbardziej lękają. Młode kobiety bały się przede wszystkim załamania służby zdrowia i katastrofy klimatycznej.

Młodzi mężczyźni bali się najbardziej LGBT...

Oznacza to, że kobiety widzą jasno, gdzie znajdują się rzeczywiste, najbardziej dziś istotne problemy, a mężczyźni lękają się fantomu, konstruktu, a tak naprawdę siebie i własnej słabości.

Kolejny argument przyniosła pierwsza fala koronawirusa. Okazało się, że kraje, które najlepiej sobie radzą z kryzysem pandemicznym, są rządzone przez kobiety. Od Nowej Zelandii, przez Niemcy, Tajwan czy Finlandię i Islandię, od Jacindy Ardern po Angelę Merkel, której spokojna uczciwość, umiejętność organizowania współpracy i budowania zaufania okazały się najwłaściwsze w tych czasach obaw i niepewności. Przywódczynie umiały sprawnie i skutecznie ustawiać priorytety, definiować główne cele i realizować je, a kiedy stawały przed kamerami lokalnych telewizji, zamiast grać w surmy i mówić o wojnach z niewidzialnym wrogiem, chwaląc się rzekomymi zwycięstwami, opowiadały dzieciom bajki. Jakby potrzeba, by te dzieci przestały się bać ciemnego, zamkniętego pokoju, strachu, agresji i frustracji dorosłych, była najważniejsza.

Bo jest.

AGNIESZKA HOLLAND

© POLITYKA nr 42 (3283), 14.10–20.10.2020